czwartek, 2 maja 2013

Plażujemy, czyli Ilha Grande w Brazylii

Powrót do Brazylii był przyjemny, bo wszystko było już znajome. Szczególnie dworzec autobusowy w Sao Paulo, na którym znowu wyladowalismy, tym razem łapiąc autobus do Paraty. W 55 dni zatoczylismy kółko i znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Został nam niecały tydzień do wylotu i postanowiliśmy spędzić go na wybrzeżu, gdzieś pomiędzy Sao Paulo i Rio. Jest to okolica z dużą ilością wysp i plaz. Słyszeliśmy wiele dobrego o Ilha Grande i tam postanowiliśmy się udać. 


Prom z Angra dos Reis kursuje na wyspę tylko raz dziennie, co utrudniło nam zaplanowanie podrozy. Ostatecznie postanowiliśmy zatrzymać się na jeden nocleg w Paraty - małym kurorcie 2 godziny drogi od Angra dos Reis. Miasteczko jest niezwykle urokliwe. Niemal na wszyskich pocztówkach z tego miejsca można zobaczyć widok na plażę, port i charakterystyczny kościółek. Na żywo ten znajomy kadr okazał się równie malowniczy. Wokół jest też sporo zabytkowych, brukowanych uliczek, a wszędzie jednolite białe domy z kolorowymi framugami okien. 











W związku z tym, że autobus mieliśmy wcześnie, niewiele było czasu na zwiedzanie. Ograniczyliśmy się więc do porannego spaceru. Wszystkie sklepy, galerie i restauracje były jeszcze zamknięte. Na uliczkach prawie nikogo, wzdłuż plaży tylko ludzie odbywający poranny jogging lub wprowadzający psy oraz rybacy. Poranne promienie słońca, cisza i spokój. Bardzo miły poranek, tym bardziej, że hostel zaskoczył nas wyśmienitym śniadaniem. Zazwyczaj w tych rejonach jest to tylko bagietka z dulce de leche lub marmolada, a tu oprócz tego tosty na cieplo z serem i szynką, kiełbasa, warzywa, owoce, sok - pełen luksus. W dodatku mieliśmy widok na morze, bo hostel był przy samej plaży. Na prawdę z chęcią kiedyś jeszcze bysmy tu zawitali.

W autobusie do Angra dos Reis przypomnielismy sobie o temperamencie Brazylijczyków. Kierowca pędził jak szalony, a nasze bagaże latały bezwładnie po całym autobusie. Dobrze, że widoki nie przelatywaly tak szybko, bo warto było zawiesić na nich wzrok.





Ostatecznie udało nam się złapać statek na wyspę i stąd też piszemy. Trochę przeraził nas tłum wczasowiczów, który ściągnął tu na majowke. Przyroda jest piękna, ale miasteczko już mocno turystyczne. Całe szczęście nieco bardziej oddalone plaże nie są przepełnione. Byliśmy mocno zaskoczeni, gdy dotarliśmy na najsłynniejszą z tutejszych plaz, a ludzi była garstka. Pośród nich znalazło się kilku surferow. Cinek nawet chciał spróbować swoich sił na desce, ale fale nie były wystarczające. ;)

nasze miasteczko:




Lopes Mendes:







Aby móc się cieszyć wypoczynkiem na Lopes Mendes (bo o tej plaży mowa) musieliśmy jednak odbyć ponad 2-godzinny marsz przez dżunglę. Wyspa jest gorzysta, więc był to pewien wysiłek, ale w pełni wynagrodzony. Zresztą sama droga tez była ekscytujaca - dokoła gąszcz egzotycznych roślin i tylko nieliczni przechodnie. Były za to miniaturowe malpki i inne plaże na trasie, jeszcze mniej zaludnione i również malownicze. Drogę powrotną przebyliśmy już łodzią. W końcu mamy wakacje. :)

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz